Gdyby PRL skończył się w 1960 r., mielibyśmy o nim dobre zdanie
Rozwój gospodarczy w Polsce sabotowały elity postszlacheckie. Strukturę społeczną wyrównał dopiero PRL. Gdyby nie PRL, nie byłoby polskiego kapitalizmu – twierdzi dr Marcin Piątkowski, ekonomista, który obecnie pracuje w Pekinie.
ObserwatorFinansowy.pl: Prezentuje Pan hipotezę, że gdyby Polska po wojnie była kapitalistyczna, to niekoniecznie osiągnęłaby sukces. Czy dobrze rozumiem?
Dr Marcin Piątkowski: Często bezwiednie zakłada się, że gdyby po 1945 r. Polska nie dostała się w sferę wpływu ZSRR, to jako kraj kapitalistyczny rozwinęłaby się jak nigdy dotąd. Sądzę jednak, że sukces takiej alternatywnej Polski wcale nie byłby pewny, z tych samych powodów dla których nasza gospodarka nie potrafiła dogonić Zachodu przez 500 lat wcześniej. Głównym hamulcem rozwoju był oligarchiczny system społeczno-gospodarczy, który służył tylko wąskim elitom i blokował rozwój większości społeczeństwa.
Taka szkodliwa struktura społeczna byłaby najprawdopodobniej odtworzona po 1945 r, tak jak ją odtworzono po 1918 r. Dopiero PRL dokonał społecznej rewolucji, wyeliminował stare, oligarchiczne i często jeszcze feudalne elity i po raz pierwszy w historii stworzył społeczeństwo inkluzywne, dając wszystkim, szczególnie tym najsłabszym, szanse na rozwój.
Zdaje się, że elity wyeliminowała już II Wojna Światowa, w trakcie której mordowano polską inteligencję, polską arystokrację i polskich przedsiębiorców.
To oczywiście wielka tragedia narodowa, ale elity te funkcjonowały w ramach systemu, który szkodził rozwojowi gospodarczemu. II RP to wielki sukces patriotyczny, ale porażka gospodarcza, bo poziom dochodu Polaka w stosunku do Zachodu w 1938 r. był niższy niż w 1913 r. Praktycznie nigdy nie mieliśmy też rodzimych przedsiębiorców, a w czasie II RP nie powstała żadna duża firma prywatna!
Zaraz – a Lilpop, Łukasiewicz i inni?
Jeden był imigrantem, biznes drugiego skończył się wraz z jego śmiercią. Polscy przedsiębiorcy w XIX w. i w XX w. przed II Wojną Światową stanowili mniejszość. Większość przemysłowców na naszym terytorium stanowili Niemcy, Żydzi oraz inni imigranci. Było tak nie bez powodu. To wielowiekowej świadomej polityki szlachty polskiej, która od XIV w. tworzyła i utrwalała w Polsce oligarchiczny system polityczno-gospodarczy. Mieszczaństwo i chłopstwo to siły, które uznawała za potencjalnie wrogie, a nie chciała, by ktokolwiek zagroził jej uprzywilejowanemu statusowi. Wobec tego chłopstwu zabrała wolność osobistą, a mieszczaństwu polskiemu utrudniała, jak mogła prowadzenie interesów.
Na początku XVI wieku zabroniono np. polskim kupcom eksportu zboża, oddając go w ręce Niemców i Holendrów, a do końca XVIII w. kupiectwo było uznawane za zajęcie haniebne, które szlachcica mogło pozbawić tytułów. Szlachta wiedziała jednak, że z samego chłopstwa nie wyżyje, więc sprowadzała kupców i przemysłowców z zagranicy, pozwalając im działać w specjalnych rewirach. Oddanie biznesu w ręce mniejszości, które nie miały siły politycznej, było sposobem na czerpanie zysków bez ryzyka utraty władzy i zmiany systemu. Oto jeden z powodów, dlaczego przez 500 lat, aż do wybuchu największej wojny światowej w dziejach nie udało nam się osiągnąć sukcesu gospodarczego.
Przecież po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. nasza gospodarka – z problemami – ale ruszyła, czy nie tak?
Ruszyła wszędzie w Europie, tylko w Polsce mniej niż gdzie indziej. Elity arystokratyczne były zbyt mocno historycznie zakorzenione i uprzywilejowane, by Polska mogła się zmodernizować w dwadzieścia lat. Były uprzywilejowane tak mocno, że nie potrafili zmienić tego nawet reformatorsko nastawieni przywódcy niepodległej Polski, zachłyśnięci przecież socjalizmem i egalitaryzmem. Upraszczając, cały dorobek II RP to Gdynia, której odpowiedniki budujemy dzisiaj za unijne pieniądze raz na kwartał, niedokończony Centralny Okręg Przemysłowy, który nie wiadomo, czy przetrwałby na wolnym rynku i dwie potiomkinowskie reformy rolne, które niczego nie zmieniły, bo mimo całej propagandy rozparcelowano mniej niż 10 proc. ziemi. Elity wciąż trzymały się mocno. Odsetek ludzi idących na studia wynosił w 1938 r. zaledwie 1,2 proc. i dziwnym trafem na studia szły dzieci z bogatych rodzin. Dzisiaj ten wskaźnik to 55 proc. Dzisiejsi polscy przedsiębiorcy, w przeciwieństwie do tych sprzed 1939 r., noszą mało szlacheckie nazwiska i są, z kilkoma wyjątkami, prawdziwymi „self-made menami”.
Zorientowani wolnorynkowo ekonomiści uważają PRL za stratę czasu i marnowanie zasobów. Niesłusznie?
Realny socjalizm świetnie sobie radził przez pierwsze 15 lat istnienia: do 1960 r. Polska rozwijała się równie szybko, jak na przykład Hiszpania. Dopiero później PRL wpadł w stagnację i skończył się gospodarczą katastrofą. Gdyby PRL skończył się w 1960 r. a nie w 1989 r., to mielibyśmy o nim całkiem dobre zdanie, podobnie jak dzisiaj mówi się o autorytarnym sukcesie Singapuru, Tajwanu czy Korei Południowej. PRL miał jednak jedną wielką zaletę: otworzył na oścież polskie społeczeństwo, zlikwidował przywileje klasowe, wyedukował, uprzemysłowił i unowocześnił społeczeństwo. Dla przykładu, już w 1960 r. na uniwersytetach studiowało 7 proc. Polaków, prawie tyle samo, ile w kilkakrotnie bogatszej Francji. PRL również oderwał od archaicznego rolnictwa prawie 30 proc. społeczeństwa i przeniósł do przemysłu, 30-krotnie przekraczając COP-u (chociaż jakoś nikt nie zamierza budować pomników np. Hilaremu Mincowi).
Krótko mówiąc, PRL stworzył inkluzywne, otwarte, egalitarne społeczeństwo, które stało się fundamentem polskiego bezprecedensowego sukcesu po 1989 r.
Jaka więc była rola reform po 1989 roku?
Zasługą reformatorów po 1989 r. było wykorzystanie pozostawionego po PRL ludzkiego potencjału, uwolnienie gospodarki od wcześniejszych absurdów, i włączenie nas w nurt rozwoju globalnego. Byliśmy jak łódka w martwym dorzeczu Amazonki, która po 1989 r. nagle znów
Czy Polska historia była wyjątkowa?
Nie jest wyjątkowa w tym sensie, że — jak pokazuję w swojej książce – przejście od społeczeństwa oligarchicznego, które hamuje rozwój, do społeczeństwa inkluzywnego, które go wspiera, na przestrzeni wieków wymagało radykalnych, krwawych i siłą narzucanych zmian społecznych. To jednak nie jest wiedza powszechna. Daron Acemoglu i James Robinson, autorzy znanej książki pt. „Dlaczego państwa przegrywają”, analizują znaczenie instytucji dla rozwoju gospodarczego, ale skupiają się na Wielkiej Brytanii, Holandii czy Francji, które na różnym etapie przeżyły egalitarystyczne rewolucje, ale ja popatrzyłem szerzej – na wszystkie rozwinięte kraje świata. Pokazuję, że na 44 państwa, które Bank Światowy definiuje jako kraje wysoko rozwinięte – z wyłączeniem krajów posiadających ropę i małych krajów wyspiarskich – przeważająca większość ma taki moment w historii, w którym doszło do eliminacji bądź znacznego osłabienia starych, oligarchicznych elit, najczęściej w wyniku zewnętrznej interwencji. Czym dla Europy Zachodniej był Napoleon, tym Amerykanie dla Japonii, Tajwanu i Korei, i Stalin dla Europy Środkowo-Wschodniej.
Popatrzmy zaś na kraje, w których wciąż rządzą takie klasyczne, klanowe elity, np. na Nigerię. Od ogłoszenia niepodległości w latach 60. XX w. kraj ten uzyskał ok. 800 mld dol. przychodów z ropy i co? Wciąż 40 proc. Nigeryjczyków żyje w skrajnej biedzie. Afryka jako taka jest świetnym przykładem mojej tezy, że społeczeństwa oligarchiczne same się prawie nigdy nie reformują. Mimo, że w ramach pomocy międzynarodowej przez ostatnie dziesięciolecia przekazano Afryce już kilka bilionów dolarów, w relacji do np. Azji kontynent ten się cofa.
Instytucje międzynarodowe od dekad próbują instalować tam zachodni model gospodarczy i to się nie udaje. Może trzeba interwencji siłowej? Czy to nie wniosek z pańskich badań?
Każdy szef afrykańskiego rządu wie albo łatwo może się dowiedzieć, jaką prowadzić politykę gospodarczą, aby się rozwijać. Problem jednak w tym, że elity krajów oligarchicznych nie zawsze chcą zmian, bo wygodnie im tak, jak jest. Na tym polega oligarchiczne, wykluczające społeczeństwo – że garstka tworzy instytucje dla siebie, dzięki czemu wyzyskuje innych. To jest fakt historyczny, że właściwie jedynym skutecznym sposobem na zmianę tego stanu rzeczy jest jakaś forma interwencji zewnętrznej, rewolucji, a w najgorszym razie – wojny.
Oczywiście, nie można nawoływać do przemocy, ponadto dzisiaj prowadzenie wojen mających na celu otwieranie rynków i demokratyzację nie działa. Wychodzą z tego różne „Iraki” i „Afganistany”. Stąd w państwach biednych potrzeba raczej strategii małych kroków, np. wspierania masowej edukacji, podnoszenia podatków dla bogatych, demonopolizacji rynków, a także wiary, że kiedyś suma tych działań zadziała. Warto też uważać, żeby nie paść ofiarą propagandy części elit Zachodu, które we własnym interesie promują retorykę niskich podatków, wąskiej roli państwa, braku regulacji. To szkodliwe idee, utrwalające podziały i nierówności.
Trump obniża podatki. Amerykańska elita szkodzi sama sobie?
Trump robi ze Stanów społeczeństwo oligarchiczne. Oszukał Amerykanów.
Oszukał?
Oczywiście. Przekonując swoich wyborców, że obniżki podatków będą dla ich dobra, a nie dla dobra tylko 1 proc. czy 10 proc. najbogatszych Amerykanów. Obniżki podatków utrwalą katastrofalny model amerykańskiego rozwoju, w ramach którego od 40 lat prawie cały wzrost PKB jest przejmowany przez 10 proc. najbogatszych, a dochody biedniejszej połowy społeczeństwa się nie zmieniają.
Zastanawia mnie, jak w świetle pańskich tez wypadają Chiny, państwo, w którym Mao Zedong bardzo radykalnie „spłaszczył” strukturę społeczną. Da się go obronić?
Są świetnym przykładem na potwierdzenie tego, co mówię! Tam także przez wieki przed 1945 r. dominował ustrój oligarchiczny. Aż do Rewolucji Przemysłowej, która zapoczątkowała rozwój gospodarczy, cały świat był biedny jak mysz kościelna, a ponad 80 proc. społeczeństwa żyło w skrajnej biedzie. Chinom nie udało się jednak wykorzystać Rewolucji Przemysłowej. Dodatkowo, Chiny padły ofiarą zachodniego imperializmu, zostały od Zachodu uzależnione i upokorzone, bo innego słowa Chińczycy na traktowanie ich przez Brytyjczyków, Francuzów, Rosjan, czy Niemców w XIX w. nie mają. Po upadku cesarstwa w 1911 r., Chiny rozpadły się wewnętrznie, rząd w prowincjach objęli lokalni watażkowie, ichnia „szlachta”, i dalej utrwalano system oligarchiczny. Aż do czasów Mao.
Oczywiście, nijak nie można usprawiedliwić ofiar rewolucji kulturalnej i wielkiego skoku naprzód, ale trzeba odnotować fakt, że to Mao zniszczył wielowiekowe instytucje oligarchiczne, które hamowały chiński rozwój i położył podwaliny pod największy w historii cud gospodarczy: w ciągu ostatnich 40 lat Chiny pomnożyły dochód na mieszkańca ponad 25 razy.
Chiny pozostały krajem autorytarnym, monopartyjnym. Elita wciąż czerpie korzyści kosztem reszty społeczeństwa. Aż tak wiele się zmieniło?
Dzisiejsze Chiny trudno wpisać w jakiś model uniwersalny. To zupełnie wyjątkowy przypadek. Owszem, to wciąż są rządy elit, tam komunistycznych, ale elit merytokratycznych i świadomych, że zwykły Chińczyk musi się bogacić, by bogacić mogły się i one. To elity bardzo pragmatyczne, kierujące się dewizą ukutą przez Deng Xiaopinga, największego reformatora Chin i jednego z największych reformatorów świata, by „szukać prawdy w faktach” i „przekraczać rzekę ostrożnie stąpając po kamieniach”. Chińczycy stawiają na rozwiązania sprawdzone i nie robią niczego pośpiesznie.
I kierując się tą dewizą rozpoczęły w latach 80. XX w. wprowadzanie reform od kopiowania modelu gospodarczego Hongkongu, najbardziej wolnorynkowego państwa świata, a nie np. krajów skandynawskich, które wówczas rozwijały swoje struktury socjalne i redystrybucyjne. Z pańskich wypowiedzi a z kolei, że to właśnie takie mieszane modele: otwarte rynki plus element socjalny są dla współczesnych gospodarek najlepsze.
Chiny są wyjątkowe i trudno przykładać do nich znane miary. To np. jedyny rozwijający się kraj, w którym to władza kontroluje biznes, a nie biznes władzę, jak jest np. w krajach Ameryki Łacińskiej. Co więcej, żyje z tym biznesmen w symbiozie. Członkowie partii to miliarderzy. Jack Ma, właściciel Alibaby, ujawnił np. niedawno, że należy do partii komunistycznej. Ale uwaga – nie znaczy to, że partyjni miliarderzy są bogaci, bo ich rodzice byli bogaci. To również, tak jak Ma, self-made mani. Tak, jak żadnego zachodniego modelu nie można do końca skopiować w Chinach i Chiny jednak nie są Hongkongiem-bis, tak nie można skopiować chińskiego modelu w innych krajach. Stąd na przykład a słabość teorii Justina Yifu Lina, byłego głównego ekonomisty Banku Światowego, promującego teorię, że dla rozwoju gospodarczego wystarczy zidentyfikowanie przez rząd tzw. ukrytych przewag komparatywnych i próba ich „wydobycia” na światło dzienne. To byłoby zbyt łatwe.
Kraje biedne muszą przede wszystkim mieć elity, które chcą zmian, a strategia Yifu Lina skierowana jest do krajów, które chcą prowadzić politykę gospodarczą dobrą dla całego społeczeństwa. Takich krajów niestety nie jest zbyt wiele. Ja mam wrażenie, że teoria Lina to głównie wyjaśnienie ex post sukcesu Chin, a nie uniwersalne narzędzie polityki gospodarczej. W tej nie ma – jak przekonaliśmy się, odkąd upadł konsensus waszyngtoński oparty na prywatyzacji i stabilizacji – rozwiązań typu „jeden rozmiar dla wszystkich”.
Wróćmy wobec tego do realiów polskich. Do naszej polskiej gospodarczej łódki. Co zrobić, żeby szybciej płynęła po Amazonce globalnego rozwoju?
Pytanie nie o to, co zrobić, żeby płynęła szybko, a o to, co zrobić, żeby po prostu płynęła spokojnie w mniej więcej równym tempie przez wiele dziesięcioleci. Kraje stają się bogate nie dlatego, że rosną szybko przez krótki czas, ale dlatego, że rosną w dobrym tempie przez długi czas. Taka np. Dania jest bogata dlatego, że od ponad 100 lat rośnie w tempie ok. 2 proc. rocznie, unikając przy tym głębokich kryzysów. Odpowiedź na pytanie, co robić, jest więc dość jasna: nie kołysać naszą łódką, niech płynie, skoro już płynie od 30 lat.
Wydaje mi się, że polska polityka gospodarcza sprzyja dzisiaj spokojnemu doganianiu innych łódek – chociaż zawsze wiele jeszcze można zrobić, o czym szczegółowo piszę w książce. Czasem machamy prawym wiosłem mocniej niż lewym, czasem odwrotnie, ale machamy.
Rozmawiał Sebastian Stodolak
Dr Marcin Piątkowski – ekonomista, który pracuje w Pekinie, adiunkt w Akademii Leona Koźmińskiego, autor książki o polskim sukcesie gospodarczym pt. „Europe’s Growth Champion: Insights from the Economic Rise of Poland” wydanej nakładem Oxford University Press. Rozmowę przeprowadzono dzięki uprzejmości Akademii Leona Koźmińskiego w trakcie konferencji „W poszukiwaniu lepszego świata. Ekonomia i polityka”.